sobota, 30 kwietnia 2016

Rozdział 1

     Znów ten odgłos. Metaliczny dźwięk starego budzika, który należał jeszcze do mojej babci irytował mnie coraz bardziej. Przewróciłam się na drugi bok i, mocno zaciskając oczy, prosiłam cicho Opatrzność, aby cofnęła czas o kilka godzin. Nie chciałam wstawać.
     Po chwili ciężkie drewniane drzwi otworzyły się i do pokoju energicznie wkroczyła mama. Odsłoniła białą zasłonę, a do pokoju wkradły się jasne promienie porannego słońca. Zasłoniłam oczy dłońmi i owinęłam się kołdrą z jeszcze większym zapałem. Nienawidziłam kiedy mama mnie budziła.
- Wstawaj dziecinko - zaczęła swoim śpiewnym głosem. Czy ona nie potrafiła zrozumieć, że mam już 17 lat i podobne zwroty są nieadekwatne dla dziewczyny wkraczającej w dorosłość? - Dziś twój wielki dzień.
     Co do tego miała rację. Na samą myśl o najbliższych godzinach zaczynałam się trząść. Pierwszy dzień w nowej szkole. Kilka dni temu przeprowadziłam się z olbrzymiego, zatłoczonego Nowego Jorku do... Layville. Z pewnością nie znacie takiego miejsca. Nikt go nie zna. Malutkie miasteczko w stanie Washington. Niewielu mieszkańców i, co najgorsze, każdy zna każdego. Tutaj nie skryję się wśród tłumu i nie pozostanę niezauważona. Na samą myśl o tym serce podchodziło mi do gardła.
    Czy rówieśnicy mnie zaakceptują? W Nowym Jorku nie było tak źle. Wystarczyło nie zwracać na siebie uwagi, siadać w cieniu korytarza pochylona nad dobrą książką lub ze słuchawkami w uszach. Czasem znieść uszczypliwe uwagi lub rozbawione spojrzenia. Raz na jakiś czas wzruszyć ramionami na słowo "dziwadło", które było w pewnym stopniu adekwatne. Nie byłam typową nastolatką. Bez modnych, markowych ciuchów, ślicznych przyjaciółek i Yorka w różowej torebce. Bez nowoczesnego apartamentu i kieszonkowego godnego średniej amerykańskiej pensji. Zamiast zakupów, randek i imprez wolałam zaszyć się w pokoju i w ciszy (lub przy akompaniamencie muzyki klasycznej) czytać. To sprawiało mi wielką przyjemność. Z książką w dłoni zapominałam o bożym świecie, a godziny zdawały się być minutami. Taak, zdecydowanie nie byłam typową siedemnastolatką dwudziestego pierwszego wieku.
     Z rezygnacją wstałam z łóżka i, lawirując pomiędzy kartonami pełnymi moich rzeczy (od przeprowadzki nie zdążyłam się nawet całkiem rozpakować) weszłam do mojej łazienki.
     Było to małe pomieszczenie, w którym podśmiardywało stęchlizną. Małe okienko wychodziło na wielki ogród za domem, obok niego usytuowana była duża wanna z pozłacanymi kurkami rodem z XIX wieku. Po drugiej stronie toaleta i umywalka, nad którą wisiało wielkie, lekko wyblakłe lustro w złotej ramie. Żyrandol rzucał jasną poświatę na szare płytki na ścianie. Wprost nie mogłam się doczekać, aż dodam temu pomieszczeniu nieco akcentu i żywotności.
     Nie miałam czasu na kąpiel, dlatego umyłam szybko zęby i twarz.
- No pięknie - szepnęłam do siebie ironicznie, wpatrzona w niewyraźne odbicie w lustrze. - Pryszcz akurat dziś. Zapowiada się ciekawie.
     Zrezygnowana usiadłam na łóżku wpatrując się w otwartą szafę. Większość ubrań zdążyłam już ułożyć na drewnianych półkach.
"W co ubiera się dziewczyna na pierwszy dzień w szkole?" - zastanawiałam się, szukając czegoś przyzwoitego wśród stosów nijakich bluzek i spodni.
     Ostatecznie zdecydowałam się na zwykłe jeansy i bluzę z kapturem. Swoje ciemne włosy związałam w kucyk i zbiegłam po schodach. W kuchni mama smażyła jajecznicę, a tata udawał że ogląda poranne wiadomości w telewizji; w rzeczywistości wpatrywał się w swoją żonę z nieskrywaną miłością. Dziwiło mnie, że po prawie 20 latach małżeństwa wciąż tak się kochają. Większość rodziców moich "znajomych" (jeśli tak mówi się o osobach, z którymi nigdy nie zamieniło się słowa, jednak przez kilka lat chodziło do szkoły) było już w trakcie lub po rozwodzie; ewentualnie udawali, że coś do siebie czują, czekając aż ich dzieci wyprowadzą się z domu, żeby spokojnie się rozejść. Uczucie moich rodziców nie gasło, wręcz przeciwnie - rosło z każdą godziną. Czasem było to irytujące, jednak tak naprawdę bardzo im zazdrościłam. Byli tacy szczęśliwi.
    Na kanapie siedział też mój brat Harry, wymachując PSP i krzywiąc się w ten uroczy sposób, w jaki dziewięciolatkowie skupiają się nad grą zręcznościową. Na mój widok Harry poderwał się z sofy.
- Eli, Eli, powiedz mamie, że ja nie chcę jajecznicy! - wskazał oskarżycielskim palcem w kierunku kuchni. - Chcę naleśniki!
     Dobiegł nas śmiech mamy. Pogłaskałam Harry'ego po włosach, na co skrzywił się nieco. Prawdę mówiąc sama nie pogardziłabym naleśnikami. Teraz jednak nie było czasu na żadne dyskusje.
- Przestań manipulować swoją siostrą - zażartował tata, podnosząc się z fotela i wyłączając telewizor. - A ty mu się nie daj, Eli.
Eli. Tak mam na imię. A dokładnie Elizabeth, ale ciocia Taylor, siostra mamy twierdzi, że Eli jest bardziej amerykańsko. Od trzeciego roku życia wszyscy zwracają się do mnie per Eli co jakoś nie robi mi wielkiej różnicy.
     Harry skrzywił się.
- Co to znaczy manipulować?
   
***

- Podwieźć cię do szkoły? - usłyszałam krzyk taty, kiedy otwierałam już skrzypiącą furtkę. Siedział w swoim czerwonym pick-upie, którego kupił od jakiegoś starego rolnika za grosze na cześć naszej przeprowadzki. Z tyłu Harry z obrażoną miną próbował wymusić na tacie nową grę na PSP. Wizja wykłócającego się malucha przez 15 minut drogi nie uśmiechała mi się. Spojrzałam na zegarek. Miałam 40 minut do rozpoczęcia lekcji i 5 kilometrów do szkoły. 
- Nie, dzięki - odpowiedziałam z uśmiechem. Pomachałam tacie i Harremu, poprawiłam torebkę na ramieniu i ruszyłam. Zaczynał się piękny dzień. Ciepłe promienie słońca ogrzewały mi policzki, a ptaki ćwierkały wesoło.
     W Layville nie było zbyt wiele chodników. Szłam wzdłuż gruntowej drogi, mijając rozłożyste drzewa i nieprzycięte krzewy. Dawno nie byłam otoczona taką zielenią. 
     Po kilku minutach spaceru natknęłam się na pierwszy dom. Był to mały parterowy domek z zielonymi okiennicami. Na zardzewiałej skrzynce na listy widniało nazwisko Clark. Nieopodal białego płotu stała staruszka i podśpiewując jakąś starą piosenkę, podcinała zielony żywopłot.
- Dzień dobry! - zawołałam. Kobieta podniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko. 
- A panienka to kto? - zapytała, przerywając pracę.
- Eli... Elizabeth Steep. Jestem tu nowa - wyjaśniłam, lekko się czerwieniąc. Kontakty z innymi nie przychodziły mi łatwo.
- Ach, panienka Steep! Córka Josepha Steepa! Wszyscy o was mówią. Rzadko ktoś nowy przyjeżdża do Layville. Zazwyczaj wszyscy się stąd wynoszą - zachichotała.
Wszyscy o nas mówią? Zadrżałam. Tak jak się spodziewałam, raczej nie pozostanę niezauważona. Nagle perspektywa pierwszego dnia szkoły stała się dla mnie wręcz koszmarem.
     Po drodze minęłam jeszcze dwa domy; w ogródku jednego z nich kilkunastolatka karmiła kury, a z garażu drugiego wyjeżdżał jakiś chłopak na skuterze. W obu przypadkach zostałam obdarzona pełnym zainteresowania spojrzeniem, jednak moja aparycja raczej nikogo nie przyciągnęła.
    W końcu wyszłam na główną drogę. Zbity piach zamienił się w asfalt i pojawiło się kilka samochodów. Był też sklep spożywczy, second-hand, apteka i... biblioteka. To bardzo mnie ucieszyło. Miałam tylko nadzieję, że znajdę tam coś ciekawego.
    Chwilę przed rozpoczęciem lekcji weszłam na teren szkoły. Był to niewielki budynek z czerwonej cegły. Wokół stało parę zaparkowanych samochodów, a na dziedzińcu, na skrytych w cieniu ławkach siedziało kilka osób.
     Niepewnie przekroczyłam bramę i rozejrzałam się. Moją uwagę przykuło wielkie drzewo; jego rozłożyste gałęzie zdawały się być ścianami i tworzyć tajemnicze pomieszczenie. Pośród liści dojrzałam sylwetkę chłopaka. Pochylony nad zeszytem prawdopodobnie coś rysował. Westchnęłam z rezygnacją. Wyglądało na to, że ktoś inny wypatrzył już to miejsce przede mną.
     Nawet nie zauważyłam, że na dziedzińcu nagle pojawiło się już tyle ludzi. Nastolatkowie napływali przez bramę. Wszyscy oczywiście wpatrywali się we mnie. Nerwowo rozpuściłam włosy i pozwoliłam ciemnym, lekko kręconym kosmykom dać schronienie mojej twarzy. Opuściłam głowę i już miałam ruszyć, kiedy nagle ktoś złapał mnie za ramię.
- Elizabeth? - usłyszałam za plecami.
Odwróciłam. Za mną stał wysoki chłopak. Miał długie blond włosy związane w kucyk. Spojrzał na mnie i zaczerwienił się lekko, zmieszany. Po chwili jego zawstydzenie zastąpił uśmiech. 
- T...t...tak - wysapałam, zawstydzona. Rozejrzałam się dookoła. Jeśli przed chwilą była tu jakaś osoba, która się na mnie nie patrzyła, teraz już gapili się wszyscy. Niektórzy przerwali nawet rozmowy i, trącając się łokciami, szeptali coś między sobą.
- Super cię poznać! - wykrzyknął chłopak entuzjastycznie. Miał wielkie, niebieskie oczy i czarną bluzę. Na szyi wisiał mu wisiorek w kształcie psiej łapy. - Jestem  Michael - wyciągnął rękę. Przez chwilę wpatrywałam się w nią, jak gdyby była nieznanym mi obiektem, jednak po kilku sekundach zdecydowałam się ją uścisnąć. Chłopak miał szorstkie i bardzo ciepłe dłonie.
- Mi ciebie też - odparłam lekko ochrypłym głosem. Dawno nikt ze mną nie gadał. Oprócz mamy, taty, Harry'ego, cioci Taylor i dziadków.
- Yyyy... pomyślałem, że może ci się przydać, dlatego wydrukowałem mapę szkoły - zaczerwienił się, wyciągając nieco pogięty kawałek papieru z tylnej kieszeni jeansów. - Z pozoru mała ale nietrudno się w niej zgubić - znów się uśmiechnął.
- Dziękuję - wybąkałam, chwytając papier i wpychając do torby. Kto normalny drukuje komuś mapkę szkoły i to nawet go nie znając? Zresztą, i tak nie jest mi potrzebna.
- Jaką masz pierwszą lekcję? - zapytał, poprawiając plecak.
- Matematykę - wybąkałam po chwili zastanowienia. 
- Hmmm.... A potem? - sprawiał wrażenie zawiedzionego. Szurał trampkiem po chodniku i wpatrywał się we mnie wyczekująco.
- Z tego, co pamiętam to biologię.
- To wspaniale! - krzyknął, na co kilka osób odwróciło. - Tak się składa, że ja też. Nie martw się, pomogę ci przetrwać ten dzień. To do zobaczenia za godzinę.... jeśli chcesz - zmieszał się.
- Nie no w porządku, do zobaczenia - odpowiedziałam, zaskoczona tym, że ktokolwiek się mną interesuje. Dziwne uczucie.
     Nagle do Michaela podeszło kilku chłopaków. Szybko ulotniłam się, zanim chłopak zdołał cokolwiek powiedzieć. Nie uśmiechała mi się rozmowa z większą grupką ludzi. Poza tym za chwilę zaczynały się lekcje, a ja musiałam znaleźć klasę. Ruszyłam w kierunku głównego wejścia.

***

     Mapa Michaela okazała się bardzo przydatna. W budynku faktycznie łatwo było się zgubić. Znalezienie sektora A z salami od przedmiotów ścisłych zajęło mi dłuższą chwilę. Do pracowni matematycznej weszłam tuż przed dzwonkiem.
     Kiedy wkroczyłam do sali, wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. Co niektórzy zaczęli szeptać, inni marszczyli twarz i wpatrywali się we mnie. Spuściłam wzrok i zajęłam pierwsze lepsze miejsce w przedostatniej ławce. Jak dobrze, że była jednoosobowa.
    Po chwili do sali wszedł mężczyzna. Mimo podeszłego wieku miał na sobie czerwone sztruksy i intensywnie zieloną marynarkę. Wąsy miał podkręcone  ku górze i wyglądał tak komicznie, że mimowolnie się uśmiechnęłam. Poprawił okulary, odchrząknął i rozejrzał się po sali.
- No to proszę państwa, rozpoczynamy kolejny rok w tej dziurze! Mam nadzieję, że odpoczęliście w wakacje bo szykuję dla was mnóstwo roboty. Jak zawsze zresztą - zachichotał. - Zanim zaczniemy naszą fascynującą podróż po funkcjach, całkach i innych cudownych działach naszych bogatych w zadania podręczników, chciałbym przedstawić wam nową uczennicę. Elizabeth, jesteś tutaj?
    Nerwowo poruszyłam się na krześle, a wszyscy odwrócili się w moją stronę. Wstałam powoli, dygocąc.
- Jestem - powiedziałam cicho, spuszczając wzrok.
- To wasza nowa koleżanka, Elizabeth Steep. Mam nadzieję, że się nią zaopiekujecie. Jak ci się podoba młoda damo? Wiem, że Layville to nie Nowy Jork, ale jak wrażenia?
- Właściwie - zdobyłam się na podniesienie wzroku. - Całkiem dobrze. Cenię sobie spokój.
- To dobrze, bo w spokoju łatwiej uczyć się matematyki - mężczyzna zaśmiał się i zdjął okulary. - Siadaj. Zaczynamy lekcję.

***
    Matematyka minęła powoli, ale w spokoju. Uczniowie, pochłonięci trudnymi zadaniami od pana Perkinsa zapomnieli o mnie i nachyleni nad zeszytami, próbowali rozwiązać chociaż część z nich. Kiedy zadzwonił dzwonek, spakowałam wszystko do torby i wyszłam z klasy. Biologię miałam w tym samym sektorze, jednak musiałam trochę przejść. Już w połowie drogi trafiłam na Michaela. 
- Jak było? Przeżyłaś? - uśmiechnął się.
- Nie było źle. Śmieszny ten Perkins - stwierdziłam, odpowiadając mu nieśmiałym uśmiechem.
- Zobaczysz, na biologii będzie super - jego entuzjazm mi się udzielał. - Nawet nie zauważysz jak.... O, hej!
    Spojrzałam w kierunku, w którym Michael przed sekundą zaczął machać. W naszym kierunku szedł chłopak. Prezentował się dość zwyczajnie. Miał na sobie niebieską flanelową koszulę i czarne spodnie. Jego rude włosy poruszały się w rytm kroków. Zbliżał się do nas. Nie wiedzieć czemu, zaczerwieniłam się.
- Jak dobrze, że jesteś. To Elizabeth. Jest nowa - wyjaśnił Michael chłopakowi. On również się zaczerwienił i obdarzył mnie przenikliwym spojrzeniem. Kiedy nasze oczy się spotkały, oboje spuściliśmy wzrok.
- Eli - poprawiłam go automatycznie. Znów poczułam na sobie spojrzenie chłopaka Wstrzymałam oddech.
     Michael pokiwał szybko głową i popatrzył po nas. Jego twarz znów rozjaśnił uśmiech.
- Elizabeth, to jest Edward.

3 komentarze:

  1. Zapowiada się ciekawie. Ii podoba mi się sposób w jaki piszesz czekam na następny. @.@

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie piszesz, mam nadzieję, że następne rozdziały będą tylko coraz lepsze. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajny rozdział. Czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń